Dwa razy udało mi się zdobyć mandat posłanki na Sejm Dzieci i Młodzieży, a ponieważ jeszcze coś pamiętam z obu sesji to postaram się krótko przybliżyć jak wygląda całe przedsięwzięcie. W telegraficznym skrócie napiszę tak: bez pracy ani rusz, czyli jeśli marzy się komuś udział w obradach Sejmu Dzieci i Młodzieży musi napisać wypowiedź pisemną i basta. Potem trzeba już tylko żyć nadzieją, że praca zostanie doceniona przez komisję, a gdy tak się stanie to upragniony mandat posła bądź posłanki mamy w kieszeni. Teraz jak wyglądają sprawy ,,od kuchni" - z tym to bywa różnie. Jedni twierdzą, że 1 czerwca to jedyny dzień, w którym nie ma wolnych miejsc na sejmowej sali obrad i jeśli mam być szczera nie ma w tym stwierdzeniu wielkiej przesady. Dla dzieci jak i dla młodzieży jest to po prostu atrakcja - można zobaczyć z bliska znanych, choć niekoniecznie lubianych polityków, a nawet dostać ich autograf czy zrobić sobie z nimi zdjęcie. Bez przeszkód zwiedza się budynki sejmu i senatu, co dla wielu osób stanowi interesujące przeżycie - zwłaszcza, gdy wiążą swoją przeszłość z polityką. Spróbujmy jednak wrócić do idei, czyli po co ten cały Sejm Dzieci i Młodzieży? Odpowiedź według mnie jest banalna - ma on za zdanie zachęcić młodych ludzi do zainteresowania sprawami kraju i uważam, że swoje zadanie spełnia. Uczestniczyłam w obradach XII (temat: Ekologia - wybór przyszłości) i XIV (temat:Poseł naszych marzeń - szkic do portretu) sesji SDiM. Podczas mojego pierwszego udziału zobaczyłam jak to wygląda, a ponieważ mi się spodobało napisałam pracę po raz drugi i nie żałuję, bo … miłe wspomnienia pozostały do dziś.
Podkarpaccy posłowie XIV sesji Sejmu Dzieci i Młodzieży.
Szansa na zdobycie autografu.
,,Walka" o laskę marszałka.
Zamieszanie przed obradami.
Uchwała w sprawie uhonorowania działalności Ireny Sendlerowej.
O mnie
czwartek, 27 sierpnia 2009
Ukraińskie klimaty ...
,,A gdybym się kiedyś urodzić miał znów, to tylko we Lwowie..." - co prawda nie urodziłam się we Lwowie, ale mam ogromny sentyment do tego miasta, który wynika sama nie wiem z czego. Ukraina coś takiego w sobie ma, że mnie przyciąga ... Moim zdaniem uroku dodaje jej brak ,,ogłady", choć inni zwą to inaczej - brakiem cywilizacji. To, co dla jednych jest minusem dla innych staje się plusem, więc ... czas na Ukrainę.
I tu zaczyna się … Ukraina.
Na każdym kroku się je spotyka i nie są to Ukrainki, tylko … cerkwie.
Kanalizacja Lwowa, czyli na tropie polskich ,,śladów”…
Jedna z lwowskich ulic, której nazwa nie bez powodu jest mi szczególnie bliska…
Jedna z wielu ukraińskich twierdz skazanych na powolne niszczenie przez nieubłagany czas i brak zainteresowania mieszkańców magią tych niezwykłych miejsc.
Nie ma lekko… – standardowa komunikacja miejska.
Ach te widoki na lwowskim rynku…, czyli Neptun przyciąga jak magnes damskie oczęta.
Lwowska katedra Świętego Jerzego – wielkość ma znaczenie, bo sprawia, że pozostaje w pamięci.
Zagadka dla znawców motoryzacji – cóż to za marka auta?
No comment, ale to dość często spotykany widok na lwowskich ulicach.
Ręka, noga, mózg na ścianie, czyli Drohobycz wita.
Ambulans – lepiej nie chorować na Ukrainie.
Rękodzieło ukraińskie...
marzy mi się haftowana …
I tu zaczyna się … Ukraina.
Na każdym kroku się je spotyka i nie są to Ukrainki, tylko … cerkwie.
Kanalizacja Lwowa, czyli na tropie polskich ,,śladów”…
Jedna z lwowskich ulic, której nazwa nie bez powodu jest mi szczególnie bliska…
Jedna z wielu ukraińskich twierdz skazanych na powolne niszczenie przez nieubłagany czas i brak zainteresowania mieszkańców magią tych niezwykłych miejsc.
Nie ma lekko… – standardowa komunikacja miejska.
Ach te widoki na lwowskim rynku…, czyli Neptun przyciąga jak magnes damskie oczęta.
Lwowska katedra Świętego Jerzego – wielkość ma znaczenie, bo sprawia, że pozostaje w pamięci.
Zagadka dla znawców motoryzacji – cóż to za marka auta?
No comment, ale to dość często spotykany widok na lwowskich ulicach.
Ręka, noga, mózg na ścianie, czyli Drohobycz wita.
Ambulans – lepiej nie chorować na Ukrainie.
Rękodzieło ukraińskie...
marzy mi się haftowana …
Europejska Noc Bez Wypadków
Ta październikowa akcja jest próbą ograniczenia wypadków na drogach powodowanych przez nietrzeźwych kierowców wracających z imprez w nocnych klubach. Organizowana jest w kilku miastach w Polsce m.in. w Rzeszowie. Podczas wieczoru wolontariusze przekonują kierowców, aby wykazali odpowiedzialnością i nie spożywali alkoholu, aby móc odwieźć bezpiecznie do domu swoich znajomych. Uczestnicy akcji na znak przystąpienia do niej otrzymują specjalne opaski, które przypominają o tym, że dana osoba jest kierowcą i nie powinna spożywać napojów wyskokowych. Później każdy uczestnik, który zadeklarował udział w akcji może przebadać się alkomatem i jeśli wynik wskazuje brak promili otrzymuje upominki z logiem Europejskiej Nocy Bez Wypadków. Poniżej krótka fotorelacja z ubiegłorocznego przebiegu tego przedsięwzięcia zorganizowanego w dwóch rzeszowkich klubach (Pasadenie i Vinylu).
Strachy na Lachy ...
... czyli Polacy nie gęsi - swoje strachy mają - wyróżnione w konkursie literackim opowiadanko inspirowane mitologią słowiańską.
Mór
W święto Kupały mieszkańcy wsi Perkowice gromadzili się nad pobliską rzeczką. Panny zbierały na łące kwiecie, z którego plotły wianuszki. Niektóre z nich zapuszczały się w głąb lasu szukając przynoszącego szczęście kwiatu paproci. Chłopcy z ochotą wyławiali wianki z rzeki. Późnym wieczorem rozpalono ogniska, rozpoczęły się dzikie tańce i zabawa. Nagle na niebie pojawiły się burzowe chmury. Niebo gwałtowanie pociemniało. Ludzie zaczęli uciekać w popłochu do swoich domostw. Jedna z dziewcząt na oczach mieszkańców wsi została uniesiona przez burzowe chmury.
- Ratujcie bogowie! – głos starych bab przedarł się przez huk burzy – Świechnę porwał Płanetnik! Ajajaj …
Zewsząd słychać było lament kobiet i pisk dziewcząt. Przerażeni ludzie rozbiegali się we wszystkie strony. Po chwili burza ucichła, nastała ciemność, brzeg rzeki opustoszał.
Świechna obudziła się z nogami w wodzie. ,,Gdzie ja jestem?” – pytała sama siebie. Nagle usłyszała cichy, subtelny dźwięk, który dobiegał z przyrzecznych zarośli.
- Świechno, podążaj za moim głosem. Chodź za mną. Tutaj nie jesteś bezpieczna. Wodnik czyha na twoją duszę. – tajemniczy głos odbijał się echem i ginął w pobliskim lesie.
Świechna rozejrzała się wokół. Stała tuż przy brzegu rzeki. Z wody zaczął wynurzać się nagi mężczyzna o zielonym ciele i przeraźliwej chudej twarzy, w której osadzone były białe, mętne oczy.
- Świechno, nie podchodź! To wodnik! – subtelny głos dobiegający z zarośli przepbraził się w histeryczny krzyk.
Przestraszona dzieweczka zaczęła umykać w kierunku lasu. Niespodziewanie drogę zastąpiła jej ładna kobieta o zielonych, połyskujących w ciemności włosach.
- Jestem Brzeginką. – wyjaśniła miłym głosem – Ostrzegłam cię przed wodnikiem, bo to złośliwy stwór, który bezlitośnie wciąga ludzi do wody i topi.
- Dziękuję za ostrzeżenie. Niech ci bogowie wynagrodzą. – rzekła Świechna.
- Chodź za mną. Dam ci coś, co pozwoli na bezpieczny powrót do wsi.
Przez długi czas Brzeginka i Świechna przedzierały się w ciemności przez leśne zarośla. Było bardzo ciemno, a tajemnicze odgłosy dobiegające z lasu napełniały przerażeniem. Świechna podążała za poświatą, którą roztaczało ciało Brzeginki. W oddali dostrzegła małe światełka. Gdy spojrzała na nie po raz drugi usłyszała:
- Te światełka to ogniki, które wabią ludzi w bagna.
Dalej szły w milczeniu. Przy dużym, spróchniałym drzewie Brzeginka zatrzymała się. Wsadziła rękę do dziupli i wyciągnęła z niej małe zawiniątko owinięte płótnem. Wcisnęła tajemniczy przedmiot w dłoń Świechny i zniknęła. Dzieweczka z niepokojem w oczach rozpakowała podarek. Rozwinęła płótno. Podniosła przedmiot, aby móc zobaczyć w blasku księżyca tajemniczą rzecz.
-Palec diableski! – powiedziała na głos – Teraz już mogę spokojnie czekać na wschód słońca, bo leśne duchy nie zrobią mi krzywdy.
Odetchnęła z ulgą i ułożyła głowę na mchu. Zasnęła. Po niedługim czasie obudziło ją wycie wilków. Przestraszona mocniej ścisnęła w ręce diabelski palec. Nagle kamyk rozbłysnął i uniósł się w powietrze. Świechna krzyknęła. Zaczęła podążać w kierunku światła, które rozświetlało leśną gęstwinę. Wkrótce dotarła do rodzinnej wioski. Chciała sięgnąć ręką po diabelski palec, ale niespodziewanie zniknął. Poczuła jak nad jej głową przelatuje coś dużego. W świetle księżyca ogromny cień padł na trawę. Koniec pierzastego skrzydła otarł się o jej policzek. Ujrzała wielkiego stwora. Olbrzymie skrzydła przysłaniały niebo. Po chwili z pobliskich domostw dobiegły ludzkie krzyki. Przerażona Świechna popędziła do rodzinnej chałupy. Po drodze zobaczyła jak olbrzymi potwór atakuje przybywające w zagrodzie bydło. Weszła do chaty i zabarykadowała drzwi.
- O bogowie, o bogowie – powtarzała w kółko matka Świechny – O łaskawi bogowie, zwróciliście mi córę.
- Mateczko, co to za potwór nawiedził wioskę? – zapytała i opisała wygląd niezwykłego stwora.
- O bogowie, o bogowie. Strzyga pustoszy naszą wieś. Biada nam, biada. – usłyszała w odpowiedzi lament matki.
Nazajutrz ludzie odwiedzali Świechnę i pytali, jakim cudem udało jej się uwolnić z rąk płanetnika i wrócić szczęśliwie do domu. Wieś po wizycie strzygi pogrążona była w ruinie. Potwór udusił kilku mieszkańców i sporą ilość zwierząt. Wiedźma mieszkająca w lesie rozpowiadała, że to Świechna musiała sprowadzić na nich nieszczęście – strzygę. Kolejnej nocy potwór znowu nawiedził wioskę i zebrał obfite żniwo. Zwierzęta pozostały już tylko w jednej zagrodzie, która należała do rodziców Świechny. Ludzie we wsi zaczęli wierzyć w słowa wiedźmy. Zadowolona czarownica kazała podać dziewuszce specjalny napar z ziół, który miał ją uśmiercić. Po jego wypiciu Świechna zmarła. Strzyga jednak nie przestała nawiedzać wioski. Nie pomagały modły i ofiary. Wkrótce uduszeni zostali wszyscy mieszkańcy wsi. Pozostały po nich puste domostwa i zagrody.
Mór
W święto Kupały mieszkańcy wsi Perkowice gromadzili się nad pobliską rzeczką. Panny zbierały na łące kwiecie, z którego plotły wianuszki. Niektóre z nich zapuszczały się w głąb lasu szukając przynoszącego szczęście kwiatu paproci. Chłopcy z ochotą wyławiali wianki z rzeki. Późnym wieczorem rozpalono ogniska, rozpoczęły się dzikie tańce i zabawa. Nagle na niebie pojawiły się burzowe chmury. Niebo gwałtowanie pociemniało. Ludzie zaczęli uciekać w popłochu do swoich domostw. Jedna z dziewcząt na oczach mieszkańców wsi została uniesiona przez burzowe chmury.
- Ratujcie bogowie! – głos starych bab przedarł się przez huk burzy – Świechnę porwał Płanetnik! Ajajaj …
Zewsząd słychać było lament kobiet i pisk dziewcząt. Przerażeni ludzie rozbiegali się we wszystkie strony. Po chwili burza ucichła, nastała ciemność, brzeg rzeki opustoszał.
Świechna obudziła się z nogami w wodzie. ,,Gdzie ja jestem?” – pytała sama siebie. Nagle usłyszała cichy, subtelny dźwięk, który dobiegał z przyrzecznych zarośli.
- Świechno, podążaj za moim głosem. Chodź za mną. Tutaj nie jesteś bezpieczna. Wodnik czyha na twoją duszę. – tajemniczy głos odbijał się echem i ginął w pobliskim lesie.
Świechna rozejrzała się wokół. Stała tuż przy brzegu rzeki. Z wody zaczął wynurzać się nagi mężczyzna o zielonym ciele i przeraźliwej chudej twarzy, w której osadzone były białe, mętne oczy.
- Świechno, nie podchodź! To wodnik! – subtelny głos dobiegający z zarośli przepbraził się w histeryczny krzyk.
Przestraszona dzieweczka zaczęła umykać w kierunku lasu. Niespodziewanie drogę zastąpiła jej ładna kobieta o zielonych, połyskujących w ciemności włosach.
- Jestem Brzeginką. – wyjaśniła miłym głosem – Ostrzegłam cię przed wodnikiem, bo to złośliwy stwór, który bezlitośnie wciąga ludzi do wody i topi.
- Dziękuję za ostrzeżenie. Niech ci bogowie wynagrodzą. – rzekła Świechna.
- Chodź za mną. Dam ci coś, co pozwoli na bezpieczny powrót do wsi.
Przez długi czas Brzeginka i Świechna przedzierały się w ciemności przez leśne zarośla. Było bardzo ciemno, a tajemnicze odgłosy dobiegające z lasu napełniały przerażeniem. Świechna podążała za poświatą, którą roztaczało ciało Brzeginki. W oddali dostrzegła małe światełka. Gdy spojrzała na nie po raz drugi usłyszała:
- Te światełka to ogniki, które wabią ludzi w bagna.
Dalej szły w milczeniu. Przy dużym, spróchniałym drzewie Brzeginka zatrzymała się. Wsadziła rękę do dziupli i wyciągnęła z niej małe zawiniątko owinięte płótnem. Wcisnęła tajemniczy przedmiot w dłoń Świechny i zniknęła. Dzieweczka z niepokojem w oczach rozpakowała podarek. Rozwinęła płótno. Podniosła przedmiot, aby móc zobaczyć w blasku księżyca tajemniczą rzecz.
-Palec diableski! – powiedziała na głos – Teraz już mogę spokojnie czekać na wschód słońca, bo leśne duchy nie zrobią mi krzywdy.
Odetchnęła z ulgą i ułożyła głowę na mchu. Zasnęła. Po niedługim czasie obudziło ją wycie wilków. Przestraszona mocniej ścisnęła w ręce diabelski palec. Nagle kamyk rozbłysnął i uniósł się w powietrze. Świechna krzyknęła. Zaczęła podążać w kierunku światła, które rozświetlało leśną gęstwinę. Wkrótce dotarła do rodzinnej wioski. Chciała sięgnąć ręką po diabelski palec, ale niespodziewanie zniknął. Poczuła jak nad jej głową przelatuje coś dużego. W świetle księżyca ogromny cień padł na trawę. Koniec pierzastego skrzydła otarł się o jej policzek. Ujrzała wielkiego stwora. Olbrzymie skrzydła przysłaniały niebo. Po chwili z pobliskich domostw dobiegły ludzkie krzyki. Przerażona Świechna popędziła do rodzinnej chałupy. Po drodze zobaczyła jak olbrzymi potwór atakuje przybywające w zagrodzie bydło. Weszła do chaty i zabarykadowała drzwi.
- O bogowie, o bogowie – powtarzała w kółko matka Świechny – O łaskawi bogowie, zwróciliście mi córę.
- Mateczko, co to za potwór nawiedził wioskę? – zapytała i opisała wygląd niezwykłego stwora.
- O bogowie, o bogowie. Strzyga pustoszy naszą wieś. Biada nam, biada. – usłyszała w odpowiedzi lament matki.
Nazajutrz ludzie odwiedzali Świechnę i pytali, jakim cudem udało jej się uwolnić z rąk płanetnika i wrócić szczęśliwie do domu. Wieś po wizycie strzygi pogrążona była w ruinie. Potwór udusił kilku mieszkańców i sporą ilość zwierząt. Wiedźma mieszkająca w lesie rozpowiadała, że to Świechna musiała sprowadzić na nich nieszczęście – strzygę. Kolejnej nocy potwór znowu nawiedził wioskę i zebrał obfite żniwo. Zwierzęta pozostały już tylko w jednej zagrodzie, która należała do rodziców Świechny. Ludzie we wsi zaczęli wierzyć w słowa wiedźmy. Zadowolona czarownica kazała podać dziewuszce specjalny napar z ziół, który miał ją uśmiercić. Po jego wypiciu Świechna zmarła. Strzyga jednak nie przestała nawiedzać wioski. Nie pomagały modły i ofiary. Wkrótce uduszeni zostali wszyscy mieszkańcy wsi. Pozostały po nich puste domostwa i zagrody.
środa, 26 sierpnia 2009
Zbrodnia katyńska – o niej nie wolno zapomnieć …
„Cień Katynia w naszej małej ojczyźnie, czyli opowieść Stanisławy o swoim ojcu" - jest to tytuł pracy, którą napisałam razem z koleżanką z liceum - Pauliną Surowiec na konkurs historyczny ,,Arsenał Pamięci". Praca składa się z dwóch części - pierwsza zawiera wspomnienie pani Stanisławy na temat jej zmordowanego w Katyniu ojca, a druga jest refleksją dotyczącą zachowania okruchów historii narodowej.
Justyna i Paulina, czyli poszukiwaczki ,,cienia Katynia".
Część I.
Próba odtworzenia losów porucznika Ignacego Deca na podstawie opowieści jego córki i zachowanych dokumentów.
Prezeską Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Rzeszowie jest pani Stanisława Soja, z którą udało nam się przeprowadzić kilka rozmów będących źródłem informacji do naszej pracy. W tym rozdziale chciałybyśmy przedstawić historię jej ojca, Ignacego Deca, który został zamordowany w Katyniu, a także zmaganiom pani Stanisławy w szerzeniu prawdy katyńskiej.
Stanisława Soja
Stanisława Soja była członkiem Okręgowej Komisji Badań Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, obecnie jest członkiem Wojewódzkiego Komitetu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Jej trud i wysiłek włożony w szerzenie katyńskiej prawdy został uhonorowany wieloma odznaczeniami: Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej (1996), Medalem Pro Memoria (2006), Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Komisji Edukacji Narodowej oraz medalem Prezydenta Miasta Rzeszowa za długoletnią działalność w upamiętnianiu Katynia.
Ignacy Dec.
Ojciec p. Stanisławy - porucznik rezerwy Ignacy Dec - urodził się w 1896 r. niedaleko miasta Rzeszowa - w Sokołowie Małopolskim. Był absolwentem Seminarium Nauczycielskiego w Rzeszowie. Od września 1914 r. – ochotnikiem – żołnierzem II Brygady Legionów J. Piłsudskiego. Walczył w Karpatach, nad Styrem i Stochodem, w Albanii. Po przejściu do rezerwy został nauczycielem i dyrektorem szkół w Sokołowie i w Rzeszowie. Awansował w 1939 r. na stanowisko inspektora szkolnego. Był również działaczem społecznym: radnym miasta Sokołowa i Rzeszowa, prezesem oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego w Rzeszowie, członkiem Komisji Kwalifikacyjnej Nauczycieli, członkiem Związku Strzeleckiego „Czwartaków”. Odznaczony został Złotym Krzyżem Zasługi (1938 r.), Krzyżem Niepodległości (1932 r.), Medalem Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości (1929 r.), Brązowym Medalem za Długoletnią Służbę (1938). Pośmiertnie zaś: Krzyżem Kampanii Wrześniowej (1985 r. - Londyn), Medalem „Za Udział w Wojnie Obronnej 1939” (1996 r.). „Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem, nauczycielem, mężem i ojcem, a nade wszystko wielkim patriotą” – przyznaje pani Stanisława Soja.
We wrześniu 1939 r. Ignacy Dec został powołany do służby pomocniczej w policji rzeszowskiej i z nią podążył ku wschodniej granicy, gdzie został aresztowany i uwięziony w sowieckim obozie w Kozielsku. Pani Stanisława Soja ze wzruszeniem opowiada:
Pożegnał się z nami i wyruszył na wojnę. Otrzymałyśmy od niego tylko jeden jedyny list, który mój tato napisał 30 listopada 1939 r., a my dostałyśmy go 13 stycznia 1940 r. Nasza radość była ogromna. Miałyśmy wtedy pewność, że nie zginął na wojnie, że się zachował... Pytał w tym liście jak się czujemy, czy mamy co jeść, gdzie spać… Sam o sobie napisał niewiele. Tylko tyle, że ma problemy żołądkowe. Te kilka zdań przepełnionych miłością i tęsknotą podniosły nas na duchu. Był to niestety pierwszy i ostatni list od niego.Zanim został uwięziony w Kozielsku miał jednak szansę aby się uratować. Jeden z mieszkańców Sokołowa opowiadał mi, że spotkał tatę w miejscowości Husiatyn. Ostrzegał go przed Sowietami radząc: ''Panie Dec, zrzuć pan mundur, dam panu cywilne ubranie, niech pan ucieka''. Mój tato zaś odpowiedział: ''Honor żołnierski mi na to nie pozwala. A w razie czego obroni mnie konwencja o jeńcach wojennych''. Szkoda, że nie zdawał sobie sprawy, że Sowieci nie przestrzegają żadnych konwencji… A może to po prostu kolejny dowód wielkiego patriotyzmu mego ojca? Na następną wiadomość musiałyśmy czekać dwa lata. Nie wiadomo było co się dzieje z tatą, ale łudziłyśmy się, że jest w niewoli, z której prędzej czy później go wypuszczą. Mama próbowała się czegoś dowiedzieć, pisała listy do władz niemieckich, do Czerwonego Krzyża. Bezskutecznie. Tym czasem wybuchła wojna między Sowietami a Niemcami. Gdy prawda o katyńskiej zbrodni wyszła na jaw, myślałyśmy, że oszalejemy z rozpaczy. Trudno nam było uwierzyć w to, o czym pisano w Gońcu Krakowskim…(...)Miałam szesnaście lat gdy wybuchła wojna, a osiemnaście gdy zginął ojciec. Ja również, wraz z moją rodziną, początkowo myślałam, iż zbrodni w Katyniu dopuścili się Niemcy. Rzeszów był pod okupacją niemiecką, mieliśmy okazję napatrzeć się na okrucieństwo niemieckie, podświadomie to właśnie ich obwiniałyśmy za śmierć ojca i pozostałych polskich oficerów, gdyż nie wiedzieliśmy wówczas do czego zdolni są Sowieci. Byłam najstarsza z trzech sióstr i to właśnie na mnie spoczywał obowiązek pracy i dostarczenia nam chociażby kawałka chleba; nie raz było tak, że miałyśmy tylko jeden bochenek na cztery osoby, a żeby go zdobyć musiałam iść 30 km do Sokołowa na piechotę. Trzeba było sobie jakoś radzić pomimo trudnych warunków. Najboleśniej jednak przeżywałyśmy fakt, że przez 50 lat nie można było nawet wspomnieć o tym, że ojciec zginął. Byłam nauczycielką więc tym bardziej groził mi brak pracy, a nawet więzienie. Dzisiaj młodzież wie o Katyniu, ale w Polsce Ludowej nie można było o tym mówić. Miałam sąsiadkę, która zaangażowana była w ruch oporu, do którego wkrótce i ja dołączyłam. Składam przysięgę, której treści dzisiaj niestety nie pamiętam, dotyczyła ona jednakże zaangażowania w owy ruch oporu i milczenia. Pełniłam tam rolę gońca, rozwożącego na rowerze listy. Pani Soja przyznaje, że to dzięki wybuchowi „Solidarności” zaczęto mówić o Katyniu, a następnie dodaje: „Rosja nigdy nie przyzna, że mord katyński był ludobójstwem kwalifikowanym… Według wszelkich praw międzynarodowych musieliby wówczas wypłacić rodzinom ofiar odszkodowania. (…)Jeżeli chodzi o powstanie tzw. ‘Rodzin Katyńskich”, to zaczęliśmy się organizować w Rzeszowie w listopadzie 1991 r. Początkowo było nas 5 osób, w tym ja, mój mąż i trzy panie. Jedna z nich bardzo szybko jednak wypisała się z naszego koła, gdyż – pomimo tego, iż jej ojciec zginął w Katyniu – wyszła za mąż za oficera UB. Nasza „rodzina katyńska” rozrosła się wkrótce do 30 osób. Podobnie było i w innych miastach. Chociaż byliśmy stowarzyszeniem nie zarejestrowanym nie było ciężko zebrać członków „rodziny katyńskiej”. Najczęściej poznawaliśmy się w kościele. Siedzibą tego koła było moje mieszkanie. Później klub garnizonowy w Rzeszowie ogłaszał spotkania rodzin katyńskich. Było jednak wiele osób, które bardzo długo nie przyznawały się do tego, iż ktoś z ich rodziny zginął w Katyniu.
Jeżeli chodzi o naszą działalność, organizowaliśmy w kościele garnizonowym uroczystości rocznicowe. Niejednokrotnie sama układałam kazania dla księdza, ponieważ duchowni również niewiele wtedy wiedzieli na temat Katynia. Poza tym, tworzyliśmy miejsca pamięci, np. w Sokołowie Małopolskim, w Rzeszowie (tablica na kościele garnizonowym, na frontonie Komendy Policji, na cmentarzu Pobitno, tablica ku czci mojego ojca znajduje się również w rzeszowskim III LO), organizowaliśmy różne wystawy, konkursy katyńskie, kolportowaliśmy książki o tematyce katyńskiej, pisaliśmy artykuły do prasy na temat Katynia…
Eugeniusz Taradajko – czyli droga do poszukania odpowiedzi na pytanie: jak wyglądała ekshumacja zwłok polskich oficerów? Kolejną osobą, z którą postanowiłyśmy przeprowadzić wywiad był pan Eugeniusz Taradajko – dyrektor Podkarpackiego Zarządu Okręgowego Polskiego Czerwonego Krzyża w Rzeszowie. W latach 1994 – 1995 był on członkiem zespołu ekshumacyjno – badawczego do badań prowadzonych na terenie miejsc zbrodni w Katyniu i Miednoje. Prace archeologiczno – ekshumacyjne były prowadzone pod kierownictwem prof. Andrzeja Koli i prof. Bronisława Młodziejowskiego.
„Katyń to symbol, które wiąże trzy miejsca pochówku: Katyń, Charków, Kalinin, a poza tym dwa, które są jeszcze niezbadane. Jedno jest w trakcie badań i jest to Bykownia – przedmieście Kijowa, natomiast drugie znajduje się na terenie Białorusi i długo jeszcze nie będzie zbadane.” – mówi pan E. Taradajko. „Skąd się tam znalazłem? Otóż będąc kiedyś w szkolnym kole PCK i grupie instruktorskiej jeździłem na różne obozy. Przez dwadzieścia kilka lat byłem działaczem młodzieżowym. Zostałem namówiony przez ówczesnych tutaj pracowników, żeby podjąć pracę zawodową. Miesiąc po podjęciu pracy przeszedłem chrzest bojowy, pojechałem bowiem na misje humanitarną, byłem w Rumuni, Litwie (były to lata 1989 -1990,. Ktoś zaproponował nam pewnego dnia udział w pracy jako przedstawiciele Czerwonego Krzyża. Uczestniczyliśmy więc w szkoleniach, po których została nas nieliczna, kilkunastoosobowa grupka chętnych. Był wówczas rok 1991 r. O pracach ekshumacyjnych w Miednoje dowiedziałem się tydzień wcześniej, nie miałem więc wiele czasu aby się zastanawiać. Pracowałem później również w Katyniu oraz na cmentarzu Orląt Lwowskich i ekshumacjach wojskowych niemieckich i ukraińskich na Podkarpaciu.
Jest to praca, w którą niewątpliwie wkłada się całe swoje życie. Nie sposób traktować tego powierzchownie. Prace ekshumacyjne oddziałują na psychikę. Byłem dokumentalistą więc moją rolą było na m.in. obszukiwanie mundurów. Szukałem wszelkich dokumentów, listów, gazet określających daty. Czytałem kartki napisane dziecięcym pismem, widziałem listy zaczynające się słowami „Tatusiu, wróć do nas...”. Nie sposób przeczytać coś, czego już nikt nigdy nie miał widzieć na oczy i nie wziąć sobie tego do serca. Człowiek wchłania to jak gąbka… Bywało tak, że odbicie dnia i nocy zacierało się: to, co robiłem w dzień, śniło mi się później w nocy.. Żeby wyjść z tego psychicznie potrzeba kilku lat. Ci ludzie mieli własne plany, marzenia, jak każdy z nas… W przypadku Miednoje czy też Charkowa ciała były nierozłożone, ponieważ nikt wcześniej nie otwierał tych grobów tak, jak uczyniono to w Katyniu. W tzw. przemianie tłuszczowo - mydłowej, człowiek jest mazistą tkanką. Często jednak zachowuje się wszystko – język, uszy, brwi, przyschnięte oczy – zależy to m.in. od struktury ziemi. Wszystkie listy, dokumenty i inne przedmioty, które znaleźliśmy przy ofiarach trafiły do Muzeum Katyńskiego w Warszawie.
Zapytany o to czy podczas prac ekshumacyjnych istniały przeszkody ze strony rosyjskiej pan Taradajko opowiada: „W przypadku Miednoje współpraca rosyjska była bardzo dobra, niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Smoleńsku. Po całodniowej pracy wracaliśmy do hotelu, zmęczeni, brudni, a na prośbę o gorącą wodę słyszeliśmy każdego dnia – „niet!”. Na cmentarzu strugaliśmy więc sobie drewniane kołki, ażeby zatkać nimi wannę, a następnie zimną wodę podgrzewaliśmy grzałkami, żeby umyć się w gorącej. Innym przykładem mogą być chociażby śniadania: o 6 rano dostawaliśmy sznycla tonącego w oleju, a do tego żadnego gorącego napoju. To są drobiazgi, ale czasem drobiazgi składają się na szykany. Poza tym cały czas byłem obserwowany. Zauważyłem również, że przynajmniej raz w tygodniu mam rewidowane bardzo dokładnie wszystkie rzeczy. To działa na psychikę człowieka. Był tam człowiek, który – twierdząc, że jest wolnym reporterem gazety - potrafił przez 2 tygodnie siedzieć przy nas i robić zdjęcia. Fotografował nasze prace i nas samych aparatem „Nikon”, którym można przybliżyć i sfotografować nawet najdrobniejszy szczegół. Czuliśmy się niekomfortowo, co utrudniało bardzo pracę.
Muszę jednak przyznać, iż w Rosji, nigdy nie spotkałem się z agresją od osób cywilnych. Zdarzały się nawet pozytywne akcenty, na przykład po uroczystościach w Charkowie, na cmentarzu, do pomnika polskich oficerów podeszła delegacja narodowo ukraińska. Przestraszyłem się, że to będzie jakaś prowokacja nacjonalistyczna, natomiast oni z godnością złożyli kwiaty, pomodlili się i odeszli. Był to dla mnie naprawdę pozytywny szok.
Katyń był tylko pretekstem do zerwania stosunków polsko – rosyjskich. Propaganda radziecka i sugerowanie, iż Niemcy mordowali w Katyniu, a następnie podmienili dokumenty, gazety przy ciałach oficerów jest przede wszystkim niemożliwe do realizacji. Nie wyobrażam sobie żebym zdołał, ja czy też moi koledzy wyzbierać z ziemi wszystko. Pomijając stronę materialną, strona techniczna jest po prostu niemożliwa."
Jedno z ostatnich zadanych przeze mnie pytań dotyczyło świadomości rosyjskiej na temat katyńskiej zbrodni. „Jak wszędzie, również i w Rosji, są ludzie, którzy mniej i bardziej interesują się historią – powiedział p. E. Taradajko - Rosjanie również w swoim narodzie mieli wiele mordów i to zrozumiałe, że właśnie na nich się skupiają. Dodam jeszcze, że będąc w Smoleńsku, Katyniu czy Twerze potrafiłem całymi tygodniami nic o Polsce nie słyszeć w telewizji. To władza kształtuje opinie publiczną. Czasami nie trzeba kłamać, wystarczy przemilczeć…”
Część II
Poszukiwanie ,,cienia Katynia” w naszym regionie rozpoczęłyśmy od wizyty w siedzibie Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Rzeszowie, którego prezeską jest pani Stanisława Soja. Dzięki jej uprzejmości udało nam się przeprowadzić rozmowy, które stały się podstawą do napisania tej pracy. Pani Stanisława Soja opowiadając nam historię swojego ojca zwróciła uwagę na to, że sama zbrodnia katyńska to nie tylko uśmiercanie kilku tysięcy polskich żołnierzy, ale także ogromny dramat dla ich rodzin, które oczekiwały przez długi czas na powrót bliskich osób, a zamiast tego otrzymały informację o bestialskim zamordowaniu Polaków.
Uzupełnienie naszej pracy stanowi wywiad z panem Eugeniuszem Taradajko, który brał udział w pracach przy ekshumacji ofiar ludobójstwa. W czasie rozmowy z nim mogłyśmy przekonać się jak bardzo taki rodzaj pracy oddziałuje na człowieka i, że nie sposób być obojętnym na los ofiar zbrodni. Ludzie, którzy stracili życie pozostawili swoje rodziny i to one właśnie po dziś dzień walczą o to, aby pamięć o zbrodni nie poszła w zapomnienie, lecz była świadectwem patriotycznej postawy.
Justyna i Paulina, czyli poszukiwaczki ,,cienia Katynia".
Część I.
Próba odtworzenia losów porucznika Ignacego Deca na podstawie opowieści jego córki i zachowanych dokumentów.
Prezeską Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Rzeszowie jest pani Stanisława Soja, z którą udało nam się przeprowadzić kilka rozmów będących źródłem informacji do naszej pracy. W tym rozdziale chciałybyśmy przedstawić historię jej ojca, Ignacego Deca, który został zamordowany w Katyniu, a także zmaganiom pani Stanisławy w szerzeniu prawdy katyńskiej.
Stanisława Soja
Stanisława Soja była członkiem Okręgowej Komisji Badań Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, obecnie jest członkiem Wojewódzkiego Komitetu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Jej trud i wysiłek włożony w szerzenie katyńskiej prawdy został uhonorowany wieloma odznaczeniami: Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej (1996), Medalem Pro Memoria (2006), Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Komisji Edukacji Narodowej oraz medalem Prezydenta Miasta Rzeszowa za długoletnią działalność w upamiętnianiu Katynia.
Ignacy Dec.
Ojciec p. Stanisławy - porucznik rezerwy Ignacy Dec - urodził się w 1896 r. niedaleko miasta Rzeszowa - w Sokołowie Małopolskim. Był absolwentem Seminarium Nauczycielskiego w Rzeszowie. Od września 1914 r. – ochotnikiem – żołnierzem II Brygady Legionów J. Piłsudskiego. Walczył w Karpatach, nad Styrem i Stochodem, w Albanii. Po przejściu do rezerwy został nauczycielem i dyrektorem szkół w Sokołowie i w Rzeszowie. Awansował w 1939 r. na stanowisko inspektora szkolnego. Był również działaczem społecznym: radnym miasta Sokołowa i Rzeszowa, prezesem oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego w Rzeszowie, członkiem Komisji Kwalifikacyjnej Nauczycieli, członkiem Związku Strzeleckiego „Czwartaków”. Odznaczony został Złotym Krzyżem Zasługi (1938 r.), Krzyżem Niepodległości (1932 r.), Medalem Dziesięciolecia Odzyskanej Niepodległości (1929 r.), Brązowym Medalem za Długoletnią Służbę (1938). Pośmiertnie zaś: Krzyżem Kampanii Wrześniowej (1985 r. - Londyn), Medalem „Za Udział w Wojnie Obronnej 1939” (1996 r.). „Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem, nauczycielem, mężem i ojcem, a nade wszystko wielkim patriotą” – przyznaje pani Stanisława Soja.
We wrześniu 1939 r. Ignacy Dec został powołany do służby pomocniczej w policji rzeszowskiej i z nią podążył ku wschodniej granicy, gdzie został aresztowany i uwięziony w sowieckim obozie w Kozielsku. Pani Stanisława Soja ze wzruszeniem opowiada:
Pożegnał się z nami i wyruszył na wojnę. Otrzymałyśmy od niego tylko jeden jedyny list, który mój tato napisał 30 listopada 1939 r., a my dostałyśmy go 13 stycznia 1940 r. Nasza radość była ogromna. Miałyśmy wtedy pewność, że nie zginął na wojnie, że się zachował... Pytał w tym liście jak się czujemy, czy mamy co jeść, gdzie spać… Sam o sobie napisał niewiele. Tylko tyle, że ma problemy żołądkowe. Te kilka zdań przepełnionych miłością i tęsknotą podniosły nas na duchu. Był to niestety pierwszy i ostatni list od niego.Zanim został uwięziony w Kozielsku miał jednak szansę aby się uratować. Jeden z mieszkańców Sokołowa opowiadał mi, że spotkał tatę w miejscowości Husiatyn. Ostrzegał go przed Sowietami radząc: ''Panie Dec, zrzuć pan mundur, dam panu cywilne ubranie, niech pan ucieka''. Mój tato zaś odpowiedział: ''Honor żołnierski mi na to nie pozwala. A w razie czego obroni mnie konwencja o jeńcach wojennych''. Szkoda, że nie zdawał sobie sprawy, że Sowieci nie przestrzegają żadnych konwencji… A może to po prostu kolejny dowód wielkiego patriotyzmu mego ojca? Na następną wiadomość musiałyśmy czekać dwa lata. Nie wiadomo było co się dzieje z tatą, ale łudziłyśmy się, że jest w niewoli, z której prędzej czy później go wypuszczą. Mama próbowała się czegoś dowiedzieć, pisała listy do władz niemieckich, do Czerwonego Krzyża. Bezskutecznie. Tym czasem wybuchła wojna między Sowietami a Niemcami. Gdy prawda o katyńskiej zbrodni wyszła na jaw, myślałyśmy, że oszalejemy z rozpaczy. Trudno nam było uwierzyć w to, o czym pisano w Gońcu Krakowskim…(...)Miałam szesnaście lat gdy wybuchła wojna, a osiemnaście gdy zginął ojciec. Ja również, wraz z moją rodziną, początkowo myślałam, iż zbrodni w Katyniu dopuścili się Niemcy. Rzeszów był pod okupacją niemiecką, mieliśmy okazję napatrzeć się na okrucieństwo niemieckie, podświadomie to właśnie ich obwiniałyśmy za śmierć ojca i pozostałych polskich oficerów, gdyż nie wiedzieliśmy wówczas do czego zdolni są Sowieci. Byłam najstarsza z trzech sióstr i to właśnie na mnie spoczywał obowiązek pracy i dostarczenia nam chociażby kawałka chleba; nie raz było tak, że miałyśmy tylko jeden bochenek na cztery osoby, a żeby go zdobyć musiałam iść 30 km do Sokołowa na piechotę. Trzeba było sobie jakoś radzić pomimo trudnych warunków. Najboleśniej jednak przeżywałyśmy fakt, że przez 50 lat nie można było nawet wspomnieć o tym, że ojciec zginął. Byłam nauczycielką więc tym bardziej groził mi brak pracy, a nawet więzienie. Dzisiaj młodzież wie o Katyniu, ale w Polsce Ludowej nie można było o tym mówić. Miałam sąsiadkę, która zaangażowana była w ruch oporu, do którego wkrótce i ja dołączyłam. Składam przysięgę, której treści dzisiaj niestety nie pamiętam, dotyczyła ona jednakże zaangażowania w owy ruch oporu i milczenia. Pełniłam tam rolę gońca, rozwożącego na rowerze listy. Pani Soja przyznaje, że to dzięki wybuchowi „Solidarności” zaczęto mówić o Katyniu, a następnie dodaje: „Rosja nigdy nie przyzna, że mord katyński był ludobójstwem kwalifikowanym… Według wszelkich praw międzynarodowych musieliby wówczas wypłacić rodzinom ofiar odszkodowania. (…)Jeżeli chodzi o powstanie tzw. ‘Rodzin Katyńskich”, to zaczęliśmy się organizować w Rzeszowie w listopadzie 1991 r. Początkowo było nas 5 osób, w tym ja, mój mąż i trzy panie. Jedna z nich bardzo szybko jednak wypisała się z naszego koła, gdyż – pomimo tego, iż jej ojciec zginął w Katyniu – wyszła za mąż za oficera UB. Nasza „rodzina katyńska” rozrosła się wkrótce do 30 osób. Podobnie było i w innych miastach. Chociaż byliśmy stowarzyszeniem nie zarejestrowanym nie było ciężko zebrać członków „rodziny katyńskiej”. Najczęściej poznawaliśmy się w kościele. Siedzibą tego koła było moje mieszkanie. Później klub garnizonowy w Rzeszowie ogłaszał spotkania rodzin katyńskich. Było jednak wiele osób, które bardzo długo nie przyznawały się do tego, iż ktoś z ich rodziny zginął w Katyniu.
Jeżeli chodzi o naszą działalność, organizowaliśmy w kościele garnizonowym uroczystości rocznicowe. Niejednokrotnie sama układałam kazania dla księdza, ponieważ duchowni również niewiele wtedy wiedzieli na temat Katynia. Poza tym, tworzyliśmy miejsca pamięci, np. w Sokołowie Małopolskim, w Rzeszowie (tablica na kościele garnizonowym, na frontonie Komendy Policji, na cmentarzu Pobitno, tablica ku czci mojego ojca znajduje się również w rzeszowskim III LO), organizowaliśmy różne wystawy, konkursy katyńskie, kolportowaliśmy książki o tematyce katyńskiej, pisaliśmy artykuły do prasy na temat Katynia…
Eugeniusz Taradajko – czyli droga do poszukania odpowiedzi na pytanie: jak wyglądała ekshumacja zwłok polskich oficerów? Kolejną osobą, z którą postanowiłyśmy przeprowadzić wywiad był pan Eugeniusz Taradajko – dyrektor Podkarpackiego Zarządu Okręgowego Polskiego Czerwonego Krzyża w Rzeszowie. W latach 1994 – 1995 był on członkiem zespołu ekshumacyjno – badawczego do badań prowadzonych na terenie miejsc zbrodni w Katyniu i Miednoje. Prace archeologiczno – ekshumacyjne były prowadzone pod kierownictwem prof. Andrzeja Koli i prof. Bronisława Młodziejowskiego.
„Katyń to symbol, które wiąże trzy miejsca pochówku: Katyń, Charków, Kalinin, a poza tym dwa, które są jeszcze niezbadane. Jedno jest w trakcie badań i jest to Bykownia – przedmieście Kijowa, natomiast drugie znajduje się na terenie Białorusi i długo jeszcze nie będzie zbadane.” – mówi pan E. Taradajko. „Skąd się tam znalazłem? Otóż będąc kiedyś w szkolnym kole PCK i grupie instruktorskiej jeździłem na różne obozy. Przez dwadzieścia kilka lat byłem działaczem młodzieżowym. Zostałem namówiony przez ówczesnych tutaj pracowników, żeby podjąć pracę zawodową. Miesiąc po podjęciu pracy przeszedłem chrzest bojowy, pojechałem bowiem na misje humanitarną, byłem w Rumuni, Litwie (były to lata 1989 -1990,. Ktoś zaproponował nam pewnego dnia udział w pracy jako przedstawiciele Czerwonego Krzyża. Uczestniczyliśmy więc w szkoleniach, po których została nas nieliczna, kilkunastoosobowa grupka chętnych. Był wówczas rok 1991 r. O pracach ekshumacyjnych w Miednoje dowiedziałem się tydzień wcześniej, nie miałem więc wiele czasu aby się zastanawiać. Pracowałem później również w Katyniu oraz na cmentarzu Orląt Lwowskich i ekshumacjach wojskowych niemieckich i ukraińskich na Podkarpaciu.
Jest to praca, w którą niewątpliwie wkłada się całe swoje życie. Nie sposób traktować tego powierzchownie. Prace ekshumacyjne oddziałują na psychikę. Byłem dokumentalistą więc moją rolą było na m.in. obszukiwanie mundurów. Szukałem wszelkich dokumentów, listów, gazet określających daty. Czytałem kartki napisane dziecięcym pismem, widziałem listy zaczynające się słowami „Tatusiu, wróć do nas...”. Nie sposób przeczytać coś, czego już nikt nigdy nie miał widzieć na oczy i nie wziąć sobie tego do serca. Człowiek wchłania to jak gąbka… Bywało tak, że odbicie dnia i nocy zacierało się: to, co robiłem w dzień, śniło mi się później w nocy.. Żeby wyjść z tego psychicznie potrzeba kilku lat. Ci ludzie mieli własne plany, marzenia, jak każdy z nas… W przypadku Miednoje czy też Charkowa ciała były nierozłożone, ponieważ nikt wcześniej nie otwierał tych grobów tak, jak uczyniono to w Katyniu. W tzw. przemianie tłuszczowo - mydłowej, człowiek jest mazistą tkanką. Często jednak zachowuje się wszystko – język, uszy, brwi, przyschnięte oczy – zależy to m.in. od struktury ziemi. Wszystkie listy, dokumenty i inne przedmioty, które znaleźliśmy przy ofiarach trafiły do Muzeum Katyńskiego w Warszawie.
Zapytany o to czy podczas prac ekshumacyjnych istniały przeszkody ze strony rosyjskiej pan Taradajko opowiada: „W przypadku Miednoje współpraca rosyjska była bardzo dobra, niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Smoleńsku. Po całodniowej pracy wracaliśmy do hotelu, zmęczeni, brudni, a na prośbę o gorącą wodę słyszeliśmy każdego dnia – „niet!”. Na cmentarzu strugaliśmy więc sobie drewniane kołki, ażeby zatkać nimi wannę, a następnie zimną wodę podgrzewaliśmy grzałkami, żeby umyć się w gorącej. Innym przykładem mogą być chociażby śniadania: o 6 rano dostawaliśmy sznycla tonącego w oleju, a do tego żadnego gorącego napoju. To są drobiazgi, ale czasem drobiazgi składają się na szykany. Poza tym cały czas byłem obserwowany. Zauważyłem również, że przynajmniej raz w tygodniu mam rewidowane bardzo dokładnie wszystkie rzeczy. To działa na psychikę człowieka. Był tam człowiek, który – twierdząc, że jest wolnym reporterem gazety - potrafił przez 2 tygodnie siedzieć przy nas i robić zdjęcia. Fotografował nasze prace i nas samych aparatem „Nikon”, którym można przybliżyć i sfotografować nawet najdrobniejszy szczegół. Czuliśmy się niekomfortowo, co utrudniało bardzo pracę.
Muszę jednak przyznać, iż w Rosji, nigdy nie spotkałem się z agresją od osób cywilnych. Zdarzały się nawet pozytywne akcenty, na przykład po uroczystościach w Charkowie, na cmentarzu, do pomnika polskich oficerów podeszła delegacja narodowo ukraińska. Przestraszyłem się, że to będzie jakaś prowokacja nacjonalistyczna, natomiast oni z godnością złożyli kwiaty, pomodlili się i odeszli. Był to dla mnie naprawdę pozytywny szok.
Katyń był tylko pretekstem do zerwania stosunków polsko – rosyjskich. Propaganda radziecka i sugerowanie, iż Niemcy mordowali w Katyniu, a następnie podmienili dokumenty, gazety przy ciałach oficerów jest przede wszystkim niemożliwe do realizacji. Nie wyobrażam sobie żebym zdołał, ja czy też moi koledzy wyzbierać z ziemi wszystko. Pomijając stronę materialną, strona techniczna jest po prostu niemożliwa."
Jedno z ostatnich zadanych przeze mnie pytań dotyczyło świadomości rosyjskiej na temat katyńskiej zbrodni. „Jak wszędzie, również i w Rosji, są ludzie, którzy mniej i bardziej interesują się historią – powiedział p. E. Taradajko - Rosjanie również w swoim narodzie mieli wiele mordów i to zrozumiałe, że właśnie na nich się skupiają. Dodam jeszcze, że będąc w Smoleńsku, Katyniu czy Twerze potrafiłem całymi tygodniami nic o Polsce nie słyszeć w telewizji. To władza kształtuje opinie publiczną. Czasami nie trzeba kłamać, wystarczy przemilczeć…”
Część II
Poszukiwanie ,,cienia Katynia” w naszym regionie rozpoczęłyśmy od wizyty w siedzibie Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Rzeszowie, którego prezeską jest pani Stanisława Soja. Dzięki jej uprzejmości udało nam się przeprowadzić rozmowy, które stały się podstawą do napisania tej pracy. Pani Stanisława Soja opowiadając nam historię swojego ojca zwróciła uwagę na to, że sama zbrodnia katyńska to nie tylko uśmiercanie kilku tysięcy polskich żołnierzy, ale także ogromny dramat dla ich rodzin, które oczekiwały przez długi czas na powrót bliskich osób, a zamiast tego otrzymały informację o bestialskim zamordowaniu Polaków.
Uzupełnienie naszej pracy stanowi wywiad z panem Eugeniuszem Taradajko, który brał udział w pracach przy ekshumacji ofiar ludobójstwa. W czasie rozmowy z nim mogłyśmy przekonać się jak bardzo taki rodzaj pracy oddziałuje na człowieka i, że nie sposób być obojętnym na los ofiar zbrodni. Ludzie, którzy stracili życie pozostawili swoje rodziny i to one właśnie po dziś dzień walczą o to, aby pamięć o zbrodni nie poszła w zapomnienie, lecz była świadectwem patriotycznej postawy.
Kto nie próbuje, ten żałuje...
Wysyłając swój esej na Konkurs Akademicki o stypendium
i indeks im. Biskupa Jana Chrapka nie spodziewałam się , że już niebawem dostanę zaproszenie na jego finał. Poniżej zamieszczam moją pracę i krótką fotorelację z finału konkursu(fotografie autorstwa Michała Ziółkowskiego). Być może zachęcę w ten sposób maturzystów do spróbowania swoich sił, bo kto nie próbuje ten później żałuje.
ESEJ.
Temat: Wyjaśnij, w wybranym przez siebie gatunku (do wyboru: artykuł, esej, recenzja, dyskusja, reportaż) jak można interpretować poniższy fragment z "Listu pasterskiego" biskupa Jana Chrapka:
„Wielkość człowieka mierzona jest bezinteresowną umiejętnością służenia ludziom
i dobru wspólnemu.”
(List Pasterski Biskupa Radomskiego na temat troski. Radom, 15 września 2001)
,,Vanitas vanitatum et omnia vanitas” - ,,marność na marnościami i wszystko marność” – powiedział kiedyś biblijny Kohelet. Te słowa miały oddać bezsensowność życia oraz nietrwałość ziemskich wartości. Wypowiedź Koheleta ma uzmysłowić każdemu, że istnienie człowieka jest ulotne i nic nie znaczy. Na szczęście takie twierdzenie nie ma zbyt wielu zwolenników we współczesnym świecie, ponieważ ludzie doceniają wartość życia. Każdy człowiek jest niepowtarzalny i ma szanse wnieść w dorobek ludzkości coś nowego. Jak kiedyś tak i teraz nie wszystkim los sprzyja – w każdym zakątku naszego kraju można spotkać ludzi chorych, samotnych, opuszczonych i potrzebujących pomocy. Obecnie społeczeństwo tworzy jednak teorię, która stoi w pewnej opozycji do myśli głoszonej przez Koheleta, gdyż opiera się ona o wartości materialne i swoistego rodzaju egoizm, a jej słuszność potwierdzać ma krótkość ludzkiej egzystencji. Jeśli życie ludzkie nie jest zbyt długie to czy warto je poświęcać innym? Może lepiej skupić się na pracy i karierze, które dają pieniądze, a te z kolei możliwość korzystania z różnorakich przyjemności. Dla wielu Polaków wielkość człowieka określa ,,wielkość” jego portfela, czyli wartość rzeczy materialnych, które posiada. Oczywiście jest to pewnego rodzaju uogólnienie, ale z pewnością wyraża ono światopogląd wielu naszych rodaków, co łatwo zauważyć w niemal każdej dziedzinie życia.
Służenie ludziom i dobru wspólnemu nie jest wbrew pozorom przeznaczone tylko dla idealistów, choć z pewnością takie osoby chętniej poświęcają się takim ideom. Bohaterka opowiadania Stefana Żeromskiego pt. ,,Siłaczka” – Stanisława Bozowska – przybyła na wieś, ponieważ za cel swojego życia uznała kształcenie dzieci mieszkających na wsi. Kobieta była bardzo konsekwentna w swoich działaniach, ale brak pomocy z zewnątrz doprowadził do tego, że mogła liczyć tylko na własne siły, co spowodowało jej przedwczesną śmierć. Przykład ten nie jest co prawda współczesny, ale można go swobodnie odnieść do sytuacji, które obserwujemy w obecnej rzeczywistości. Ludzie, którzy chcą pomóc innym i nie żądają od nikogo nic w zamian często mają rzucane kłody pod nogi. Przykładem może być tutaj głośna sprawa Waldemara Gronowskiego, ponieważ jego firma upadła po tym jak musiał zapłacić podatek za chleb darowany biednym. Na szczęście przepisy prawne dotyczące zapłaty podatków w takiej sytuacji uległy zmianie. Nie wiemy jednak ilu przedsiębiorców za okazanie serca ubogim zapłaciło utratą własnego źródła utrzymania? Według mnie wielkość człowieka powinna być określana na podstawie nie tylko tego, co jest w stanie zrobić nie mając ze swojego działania żadnego zysku, ale również biorąc pod uwagę to, ile jest w stanie poświęcić, aby pomóc innym, choć sam traci niemal wszystko lub wszystko, co ma.
Obecnie coraz większą popularnością wśród młodzieży cieszy się wolontariat. Wolontariusze to osoby, która nieodpłatnie udzielają się w różnego rodzaju akcjach
o charakterze społecznym, charytatywnym niosąc pomoc tym, którzy jej potrzebują. Czy jednak to, że ktoś jest wolontariuszem świadczy o jego wielkości? Uważam, że niekoniecznie, ponieważ w wolontariat tak jak i w pracę, naukę można się angażować bardziej lub mniej
i nie zawsze robić to całkowicie bezinteresownie, przecież lepsza ocena z zachowania
w szkole to także jakaś korzyść, choć niematerialna. Czasami ,,większym” wolontariuszem jest ten, kto codziennie pomaga wnieść schorowanej sąsiadce zakupy na trzecie piętro niż ten, który raz w roku stanie z puszką w ręce zbierając datki w akcji charytatywnej.
Pozwolę sobie teraz przytoczyć krótkie opowiadanie, które napisałam na podstawie opowieści mojego sąsiada:
Wieczorem obudziły mnie strzały. Po chwili do domu weszli niemieccy żołnierze. Słyszałem przez drzwi krzyki w obcym języku. Przerażony schowałem się pod łóżko. Widziałem jak wyprowadzają z pokoju moje siostry. Słyszałem histeryczny płacz matki i uspokajający głos ojca. Bardzo bałem się karabinów, które dostrzegłem w rękach żołnierzy. Nie miałem odwagi wyjść z kryjówki, aby pobiec za rodziną. Usłyszałem trzaśnięcie drzwiami. Nikt za mną nie wołał. Nikt po mnie nie wrócił. Zostałem sam pod łóżkiem. Płakałem, aż w końcu zasnąłem. Gdy rano obudziłem się. W domu nie było nikogo. Wyszedłem na podwórko i z całych sił wołałem:
- Mamo, tato … Gdzie jesteście?
Z okna wychyliła się sąsiadka:
- Bądź cicho Markusie! – powiedziała – Oni już nie wrócą. Zostałeś sam i musisz uciekać
z miasta, bo i ciebie złapią, a potem wywiozą do getta.
Rozpłakałem się. Miałem dwanaście lat i niewiele wiedziałem z tego, co się działo. ,,Wszystko przez tą wojnę!” – powtarzałem sobie.
Przed dom wyszła sąsiadka.
- Chodź do mnie! – powiedziała, a gdy podszedłem przytuliła mnie mocno.
Po policzkach popłynęły jej łzy.
- Kochanie, teraz jest wojna. – wyjaśniała spokojny tonem – Niemcy łapią Żydów i wywożą ich do gett, czasami nawet zabijają. Musisz się jak najszybciej ukryć w bezpiecznym miejscu, gdzieś na wsi. Idź na Mokrą Stroną, bo tam może ktoś cię przygarnie. Pamiętaj o tym, że ludzie nie mogą wiedzieć, że jesteś Żydem.
Ostatnie słowa pani Józi szczególnie zapadły mi w pamięć. Wróciłem do domu, zabrałem ze sobą trochę jedzenia i ruszyłem w kierunku Mokrej Strony. Gdy byłem w połowie drogi obok mnie przejechał wojskowy samochód załadowany Żydami.
- Markusie ratuj! – krzyknęła jakaś dziewczyna donośnym głosem.
Samochód zatrzymał się. Wysiadł z niego żołnierz i wybuchnął śmiechem.
- Patrz, Żyd sam się nam w ręce pcha. – powiedział po polsku.
- Skąd wiesz, że to Żyd? – odezwał się drugi żołnierz z samochodu.
- Nie wiem, ale zaraz będę wiedział. – uśmiechnął się złośliwie. – No maluch ściągaj gacie!
Przerażony opuściłem spodnie.
- Widzisz! Mam rację. Chłopak był obrzezany. Wsiadaj do samochodu Żydzie.
- Wolę iść pieszo. – odparłem odważnie.
Wtedy żołnierz wziął mnie za fraki i wrzucił do samochodu. W środku zobaczyłem koleżankę z klasy – Sarę, która przed chwilą wołała o pomoc. Wewnątrz było około trzydziestu osób. Po paru minutach jazdy dojechaliśmy na puste pole. W oddali zobaczyłem jakieś zabudowania. Zaczęło się ściemniać. Żołnierze rozdali ludziom łopaty i kazali kopać głęboki rów. Niektóre osoby próbowały uciekać. Wówczas żołnierze puszczali w kierunku zbiegów serię strzałów. Tuż przed zmrokiem ustawili nas w rzędzie przed rowem. Ludzie płakali, modlili się. Trzech Niemców zaczęło strzelać. Rząd padał. Stanąłem za dużym panem. Po chwili przygniótł mnie ciężar jego ciała. Słyszałem strzały, czułem padające obok mnie ciała. ,,Boże ocal mnie.” – prosiłem w myślach i czekałem. Nagle ucichły strzały. Usłyszałem odgłos odpalanego samochodu. Odjechali. ,,Dlaczego nie grzebią ciał?” – pytałem sam siebie. Bałem się poruszyć. Leżałem przywalony trupami i czekałem. W końcu nie wytrzymałem napięcia
i lekko podniosłem głowę. Wygrzebałem się z pod ciał leżących na mnie osób, które ocaliły mnie od śmierci z rąk hitlerowskich oprawców. Nie wiedziałem, co mam robić, więc szedłem przed siebie po omacku. Zrobiłem parę kroków, nie miałem sił, położyłem się, zasnąłem. Rano obudziły mnie ciepłe promienie słońca. Zobaczyłem, że całe ubranie mam we krwi. Poszedłem nad rzekę i wypłukałem koszulę. Rozłożyłem ją na trawie i czekałem aż wyschnie. Po paru godzinach zobaczyłem, że polną drogą jedzie wóz. Chłop, który powoził koniem zauważył mnie i zatrzymał się. Zaczął zadawać pytania. Opowiedziałem mu o wszystkim, co miało miejsce w ostatnich dwóch dniach i o tym, że jestem Żydem.
- Dzielny z ciebie chłopak! – powiedział nieznajomy – Mieszkam razem z żoną, mamy duże gospodarstwo, przechowam cię w stodole.
Zaprowadził mnie do swojej chałupy. Jego żona dała mi posiłek i przygotowała posłanie
w stodole. U pana Piątka przetrwałem całą okupację. W stodole, a zimą w piwnicy przesiedziałem trzy lata. Traktowali mnie jak swojego syna. Zawsze w Wigilię zasiadałem
z nimi do wieczerzy i razem modliliśmy się.
Pewnego dnia zapytałem pana Leszka:
- Dlaczego pan mnie ukrywa? Jeśli ktoś się dowie i doniesie to śmierć spotka też pana rodzinę.
- Kto ocala jedno życie, ocala cały świat. – powiedział i dał mi do ręki medalik z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który noszę do dziś.
Ta opowieść pana Piątka jest jednym z tysięcy świadectw, jakie ,,podarowała” II wojna światowa. Myślę, że trudno oceniać wielkość czynów ludzi, którzy bezinteresownie ratowali życie innych, ale z pewnością należy docenić ich poświęcenie, bo to właśnie to decyduje o tym, czy ktoś zasłużył sobie na miano ,,wielkiego”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)